Jak to bywa
w co drugi wtorek, tak i wczoraj wybrałem się na umówioną wizytę u psychologa o
godz. 10 rano. Powtarzam raz jeszcze psycholog to nie psychiatra, proszę
państwa. Szedłszy sobie ulicą, a dokładniej chodnikiem przylegającym do owej
ulicy, spostrzegłem lewym i prawym okiem niewielką grupkę dzieci grających w
piłkę.
Dzieciństwo,
ach!
Pamiętam
kiedy i ja byłem takim małym kulfonem, z którego wszyscy się śmiali. Pamiętam,
kiedy przed meczami na podwórku byłem zawsze wybierany jako ostatni (chyba
ciężko tutaj nawet użyć odmiany słowa „wybór”… tak, to był bardziej „brak
wyboru”) i zazwyczaj przypadała mi zaszczytna rola bramkarza, na którego zwala
się winę za wszelkie niepowodzenia drużyny. Pamiętam wiatr we włosach i krew w
ustach. Pamiętam moje zdziwienie, kiedy potrafiłem sam sobie strzelić trzy gole
z rzędu.
Pamiętam również
jak płakałem z bólu, kiedy jeden z dzieciaków po drugiej stronie ulicy kopnął niepodziewanie
piłkę w moją stronę i trafił nią w moje kolano wybijając mi rzepkę na drugą
stronę nogi. Tak. Resztę wtorku spędziłem mdlejąc sobie na pogotowiu, dzięki
czemu jestem o jedną wizytę u psychologa w plecy. Moja depresja się pogłębia. Jeszcze
nigdy nie było tak źle. Nie chce mi się żyć.
Do zobaczenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz