Paranoja. Zimno, ciepło. Dajcie mi spokój. Siedzę w fotelu,
jem zupy albo ziemniaki. Na brak zajęć nie narzekam. Do ludzi nie chodzę.
Znajomych nie mam. Wczoraj byłem w sklepie. Czy ktoś mi powie czemu zawsze przy
kasie są mi oferowane reklamówki jednorazowe potocznie zwane „siatkami”, które
z prawdziwymi siatkami mają jedynie wspólne… cóż, nic?! Kota nie mam, bo mi
uciekł. Ale może wróci, dlatego zawsze kupuję też puszkę karmy dla psów. Czemu
dla psów? Żeby mała, futrzana świnia dostała to na co zasługuje. Będzie mnie
porzucać caryca zapchlona. Jutro terapia. Siedzę i siedzę. Myślę i myślę. Czego
naprawdę mi brak? Niczego. Może trochę talentu do pisania tekstów piosenek.
Mógłbym wtedy zbić fortunę w Polsce. Byłbym pierwszym poetą piosanczanym do
wynajęcia. Oj, wielu zespołom przydałaby się moja twórczość. Czasem coś uszyję.
Mam odpowiednią maszynę. Cokolwiek. Strój Piotrusia Pana, albo Robin Hooda.
Wszystko mogę. Ostatnio odwiedziłem nawet instytucję kina w moim mieście.
Widziałem „Grand Budapest Hotel”. Jeżeli ktoś nie widział, niech nie czyta
dalej. Nadchodzi tzw. spoiler. Niech mi ktoś wyjaśni, jak w
tak pięknej, odrealnionej laurce jaką jest „Grand Budapest Hotel”, można na
końcu dofasolić widzowi śmiercią młodej dziewczyny z cukierni, oraz jej malutkiego
dziecka?! Gdzie tu sens? Gdzie tu serce? Ten fakt nie wniósł nic do opowieści!
Absolutnie nic. Ktoś mi powie, że to przecież dlatego stary pan z brodą
przyjeżdżał do Hotelu i mieszkał w tamtym małym pokoju… Owszem, taki nam podali
powód. Ale dlaczego? Czy stary pan z brodą nie mógł przyjechać tam z żoną i
zamieszkać w zwykłym pokoju? Co takiego śmierć jego młodej żony znaczy dla
całego filmu? Nic. Widz natomiast kończy seans ze świadomością, że jego główni
bohaterowie nigdy już nie byli szczęśliwi. Pan Anderson najpierw serwuje nam
piękną bajkę, a na końcu doprawia ją dramatem z zupełnie innej beczki, żebyśmy
przypadkiem nie wyszli z kina szczęśliwsi. Serdecznie dziękuję każdemu kto
przypomina mi, że na świecie nie ma happy endów. Podlewam kwiatki. Mówię do
nich. Ponoć kwiatki reagują na głos i ładniej kwitną. Moje kwiatki chyba nie
lubię mojego głosu. Lubią Internet. Czasem jak wracam do domu z mojego
środowego stania na pasach, zastaję włączony komputer z kwiatkiem stojącym na
klawiaturze. Próbuję je namówić by, jeżeli są rozumnymi istotami tak jak
zabawki w filmach z serii „Zabawczana opowieść”, ożyły w mojej obecności.
Moglibyśmy sobie wówczas porozmawiać o wielu rzeczach. Ja opowiedziałbym im o
ludziach, ulicach, domach, oceanach. One mogłyby mi powiedzieć o historii
królestwa kwiatków z ich punktu widzenia, a nie z ogólnodostępnej w internecie
naukowej wersji. Ciekawe czy król Stanisław Kwiatek VI rzeczywiście miał małego płatka…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz